czwartek, 17 grudnia 2015

„Błogosławieni miłosierni....”

Błogosławieni czyli szczęśliwi.... myślę, że te dwa dni nie było nikogo w Republice Środkowoafrykańskiej kto by nie był szczęśliwy, kto by nie był błogosławiony... 

Oglądałam zdjęcia już wiele razy i nie znalazłam ani jednej twarzy, z której nie promieniowałoby szczęście, nie spotkałam ani jednego oblicza, które nie byłoby rozświetlone blaskiem pokoju... Afrykańskie powietrze pachnie inaczej, tego zapachu nie da się porównać z żadnym innym na świecie, ale te kilka chwil, ten zapach był jeszcze inny....
Jechaliśmy z Bouar w konwoju, ochranianym przez MINUSCĘ... Panowała radosna atmosfera, nikomu nie przeszkadzało, że grzeje upalne słońce, że kurz wznosi się kilka metrów nad nami, że droga nie wyrównana po porze deszczowej i że trzeba wybierać w którą dziurę się wjedzie... z perspektywy tak wielkiej radości człowiek nabiera właściwego dystansu to tego co w gruncie rzeczy nie istotne, a co często burzy pokój codzienności.... bo ileż to razy chodziliśmy ze skwaszoną miną bo za ciepło, bo kolejne koło do wymiany, a przecież i tym razem nie obeszło się bez awarii.... wystarczy jednak spojrzeć z właściwej perspektywy....
Po drodze w jednej z miejscowości, gdzie mieliśmy postój, chłopak sprzedawał jabłka... takie czerwone jak w Polsce, takie soczyste jak te zerwane w przydrożnym sadzie, za Grójcem, podczas sierpniowej pielgrzymki na Jasną Górę... Pan czyni nas błogosławionymi przez te maleńkie, codzienne radości, często niezauważalne, gdy mamy swój plan na szczęście....
35 kilometrów od stolicy, komendant odpowiedzialny za konwój dostał wiadomość, że niedaleko, grupa anty-balaki czeka gotowa do ataku.... I po chwili przerwy, uformowaniu kolumny ruszyliśmy dalej w stronę Bangui, każdy uzbrojony w swoją broń.... Żołnierze, z oczami wpatrzonymi w każdą stronę świata, bronią odbezpieczoną i gotową do obrony i my.... z różańcami w ręku.... Nikogo nie spotkaliśmy... wszyscy życzyli nam dobrze....
Dojechaliśmy na nocleg... podział biletów, miejsc noclegowych... spotkanie z wszystkimi, którzy z różnych stron RCA przybyli na spotkanie z Ojcem Świętym... ostatnie przygotowania.... wzmożone kontrole bezpieczeństwa.... Krótka noc.... i nowy DZIEŃ.... Pierwszy dzień adwentu... czasu oczekiwania... Afrykańczycy umieją czekać... bo ileż już czasu czekają na POKÓJ w swojej ojczyźnie...
Ostatnie chwile napięcia za nim papieski samolot nie dotknie płyty lotniska....
Krąży taki dowcip.... Pilot mówi do Ojca Świętego:
-Ojcze Święty, ja się boję tam lądować, wojna, obóz dla uchodźców tuż przy płycie lotniska, no i jeszcze ta nawierzchnia, która bardziej przypomina stop lawy wulkanicznej niż pas do lądowania...
-Nie przejmuj się rozumiem, tylko powiedz gdzie trzymasz spadochron; tak miał odpowiedzieć Papież Franciszek.
Wylądował.... na całej trasie przejazdu z lotniska tłumy ludzi, każdy znalazł swoje miejsce, jedni na krawężnikach, inni na drzewach, jeszcze inni na kontenerach, czy dachach przydrożnych budynków.... Co chwilkę ktoś odbierał telefon i krzyczał do wszystkich w którym miejscu drogi aktualnie jest Papież. Bo ktoś z Jego rodziny właśnie tam jest ... Kobiety rzucały na ziemię swoje panie, wszyscy skakali, klaskali, machali rękoma... wybiegali na drogę.... gdy tylko Papamobile przejechał biegli za nim ile tchu, korowód motorów i samochodów towarzyszył Papieżowi na całej trasie, kolorowe chorągiewki powiewały.... Radości można się uczyć od Afrykańczyków, takiej nie skażonej obawą co ludzie powiedzą, co pomyślą, jak ja wypadnę.... RADOŚCI PRAWDZIWEJ.... RADOŚCI BŁOGOSŁAWIONEJ....
I prosto z trasy tłum ruszył w stronę katedry.... każdy każdego darzył uśmiechem, życzliwym słowem... Ci którym nie udało się dostrzec Ojca Świętego pytali przypadkowych przechodniów, czy widzieli Papieża i cieszyli się tak jakby to Oni sami, z odległości kilku centymetrów mieli okazję Go spotkać.... 

W katedrze ostatnie próby, przygotowania, żeby wszystko wypadło pięknie... zaangażowanie wypływające z miłości, nadziei, oczekiwania, szacunku.... nie takie na pokaz, wystawne, ale takie „ponieważ bardzo umiłowali”...
Papież otworzył Święte Drzwi Miłosierdzia i tak rozpoczęliśmy Jubileusz.... Czego potrzeba ludziom dzisiejszych czasów i tym z wielkich miast przytłaczanych nawałem informacji, reklam, sugestii, afer i skandali, tym którzy żyjąc wśród tłumów, a w głębi serca są straszliwie samotni. Mając wszystko nie potrafią ugasić, ukoić niewytłumaczalnej tęsknoty. I tym, którzy w ciemną, zimną noc muszą uciekać ze swoich domów, do lasu, zostawiając cały swój dobytek, tym do których wiosek co jakiś czas wkracza rebeliant, który nie zna nawet ich ojczystego języka, tym którzy od lat tęsknią za pokojem... MIŁOSIERDZIA... Miłosierdzia, żeby dotrzeć do źródła, miłosierdzia, żeby przebaczyć, miłosierdzia, żeby żyć nadzieją pokoju... Papież otworzył drzwi, przez które każdy powinien przejść, nie koniecznie fizycznie, ale przekroczyć ten próg w swoim sercu by wkroczyć w bramy miłosierdzia. Dom Ojca jest Domem Miłosierdzia.
Wszyscy z otwartymi sercami czekali na Słowa Ojca Świętego, na tę Dobrą Nowinę, z którą przyleciał do naszej ojczyzny, na Jego przesłanie na czas adwentu... Katedra była cała zasłuchana... a ja usłyszałam tylko jedno słowo: „módlcie się...” starałam się zrobić każdemu, nawet najmniejszym aparatem jak najładniejsze zdjęcie, by mógł później w trudnych chwilach wrócić do tego czasu umocnienia. Pan wie, jakie słowo wypowiedzieć do każdego człowieka, na które otworzyć jego uszy i serca... Nie czuję niedosytu, wręcz przeciwnie, sprostać temu jednemu słowu to staje się zadaniem na całe życie... A gdy jeszcze przed katedrą Ojciec Święty, zapytał się młodzieży, czy się modlicie, bo to jest najbardziej skuteczna droga do zaprowadzenia pokoju... ucieszyłam się tym moim słowem.... Papież spowiadał młodzież i kapłani spowiadali.... wrócili do domów późno...
Telefony do bliskich, rodziny, znajomych, którzy śledzili transmisję w telewizji... kto, kogo widział... Wszyscy zjednoczeni... nie ma podziału, który by budował, każdy podział burzy, rujnuje... Zjednoczeni wokół Człowieka jedności i pokoju...

Jedna wieść obiegła Bangui w trybie błyskawicy... Papież, w poniedziałek rano odwiedził Moskę i prosto z muzułmańskiej dzielnicy jechał na stadion, na którym było zgromadzonych 20.000 ludzi... jechał w towarzystwie młodych muzułmanów, którzy ubrani odświętnie, z palmami w ręku krzyczeli „SIRIRI, la paix”, pokój..... Gdy dotarli do stadionu zostali powitani oklaskami.... i tego dnia wszystko było jak dawniej, jak przed wojną, wszystko było tak jak w kraju, który poznałam, który pokochałam i który stał się moją drugą ojczyzną, dotkniętą brzemieniem wojny.... We Francuskiej telewizji, jedna z Muzułmanek powiedziała, że wojna która toczy się w naszym kraju, nie ma u korzeni nienawiści pomiędzy wyznawcami dwóch religii, to wielcy tego świata posłużyli się rękami naszych dzieci, zmanipulowali je by rozwiązać swoje interesy... Trzeba odwagi by pokój wrócił.... „Nie bójcie się, Ja jestem z wami...” Gdy Papież przyjeżdżał przez stadion, nie było osoby, która nie wzniosłaby rąk ku niebu... Jedność dłoni wzniesionych w stronę Ojca nie może pozostać bez odpowiedzi.... To dzieci wyciągają ramiona w kierunku Taty.... 

Ten kto zaprowadza pokój jest artystą... artyści tworzą z głębi serca, gdy w sercu nie ma pokoju, nie zapanuje on wokoło... serce rozmodlone jest sercem, w którym panuje pokój... Artyści pokoju są ludźmi modlitwy....
Jedna z kobiet zaniosła Papieżowi w wazie, ziemię Środkowoafrykańską.... którą pobłogosławił... ziemię, w którą wsiąkało tyle kropel krwi, tyle łez, spaloną słońcem, ogniem, zdeptaną stopami rebeliantów i uciekinierów, ziemię spragnioną pokoju i miłosierdzia....
Tłumy ludzi wyciągające ręce po Ciało Chrystusa.... i wystarczyło Chleba....
Można by pytać każdego.... i z dobrocią, szczerością i prostotą słuchać, o bananach przyniesionych by ofiarować je Ojcu Świętemu i koszykach wyplatanych specjalnie dla Niego i strojach szytych przy blasku świec, do późna w nocy, by wszystko było odświętne i plakatach malowanych i poprawianych do najdrobniejszych szczegółów i kanapkach, które starczyły dla wszystkich w konwoju i gościnności wspólnot w stolicy, otwartych drzwiach, sercach i śpiewie który rozbrzmiewał po wszystkich dzielnicach i domach w których są telewizory wypełnionych po brzegi i radosnych okrzykach, gdy ktoś znajomy pojawiał się na ekranie... czy przez to wszystko nie przyszedł do nas Miłosierny.....
Błogosławieni Miłosierni....

niedziela, 26 kwietnia 2015

Cena kozy....





Ile kosztuje pół kozy?!...
Właściwie piszę ten post z pewną goryczą i buntem w sercu...
Tydzień temu w piątek, przyszedł do mnie nauczyciel najstarszej klasy, Jonathan,  wraz z jedną ze swoich uczennic, Zitą. Miałam tyle do zrobienia, że jak zobaczyłam we drzwiach biura ten duet, nie podskoczyłam z radości, bo gdy nauczyciel przychodzi z uczniem do biura, znaczy, że się nie rozumieją i trzeba im pomóc zbliżyć się do siebie, zrozumieć, zaakceptować, uszanować....
Usiedli i o dziwo Jonathan zaczął spokojnie mówić, że ojciec Zity, chce ją sprzedać za żoną mężczyźnie, który pochodzi z wioski Galo, a Ona chciałaby kontynuować naukę, zdać egzaminy i pójść do liceum.... i cóż tu zrobić....
Poprosiłam, żeby Tata przyszedł do mnie w poniedziałek, a jeżeli chciałby ją oddać w weekend to ma przybiec, uciec do mnie.
W poniedziałek Zita stawiła się w szkole mówiąc, że Tata przyjdzie... ale minęła przerwa obiadowa, minęła sjesta, już zamykałam wieczorem biuro, a Taty nie ma....ale przy afrykańskim poczuciu czasu jeszcze się nie martwiłam, zwłaszcza, że Zita była obecna w szkole....
Wtorkowy poranek....
...przyszedł przewodniczący Rady Rodziców, Pan Piotr, który zawodowo pracuje w radio SIRIRI, oczywiście najpierw opowiedziałam Mu o problemie, który mamy w szkole, a dopiero później przeszliśmy do pracy, która na nas czekała, raportów, sprawozdań... i gdy już Pan Piotr składał ostatni podpis w drzwiach pojawił się inny mężczyzna, którego wcześniej nigdy nie widziałam... Gdy spytałam:
-Mo yeke zo wa??? Kto Ty jesteś?
-Mbi yeke Baba ti Zita. Ja jestem tatą Zity.
I o dziwo z pokojem w sercu poszłam zawołałam wychowawcę Zity, usiedliśmy spokojnie w czwórkę i...
...oczywiście jak na dyrektor przystało, zaczęłam tłumaczyć wszystkie argumenty o tym, że Zita nie jest gotowa pod względem psychicznym, fizycznym na bycie żoną i matką właśnie teraz... argumenty o godności ludzkiej, wolności, o łamaniu praw dziecka, o predyspozycjach intelektualnych do kontynuowania nauki, aby zapewnić swojemu przyszłemu mężowi i dzieciom, lepszą przyszłość, aby móc się rodzicami zaopiekować w ich starości...
...i... i NIC, nie dotarło, nie przemówiło....

Później słowo zabrał, Piotr, Prezydent Rady Rodziców i nastraszył Tatę Zity, że jeśli tylko Ją odda teraz temu Panu, to On to ogłosi w Radio i napisze oskarżenie do organizacji humanitarnej, która zajmuje się przestrzeganiem praw dziecka i kobiet...
...i...i NIC, nie dotarło, nie przemówiło, nie przestraszyło...

Na koniec ostatnia deska ratunku, Jonathan...
Prawdę mówiąc, jest to jeden z moich nauczycieli, którego szanuję  i myślę, że respektuje kobiety, więc liczyłam na niego jak na taką brzytwę, której chwyta się tonący, a gdy zaczął swoje tłumaczenie, zbladłam...
- Powiedz mi...
Zwrócił się do Taty.
-Kim Zita zostanie, gdzie będzie pracować, gdy oddasz Ją teraz za żonę?
-Będzie pracowała w polu, albo sprzedawała na rynku.
-No właśnie! A ile za Nią dostałeś?
-15.000 cfa. (tyle kosztuje pół kozy)
-No widzisz....
-A gdzie pracują dziewczyny, które skończyły college?
-W banku, w szkole, w biurze.
-No widzisz. Jak Ją oddasz teraz, to na pewno nie kupi Ci pięknego garnituru, a gdy pozwolisz Jej kontynuować naukę, to jak po szkole dostanie dobrą pracę, to kupi Ci taki garnitur, że cała wieś będzie Ci zazdrościła.
I na tym Jonathan zakończył swoją wypowiedź, a ja myślałam, że go zwolnię, a co zrobił Tata, podparł się pod boki i powiedział:
-Teraz to rozumiem, Ona rzeczywiście ma ładny charakter pisma, niech się uczy, nie dam Jej teraz za żonę, zrozumiałem.

Wstał, podziękował, podał nam dłoń na pożegnanie i wyszedł. Piotr i Jonathan, najzwyczajniej w świecie wstali, odnieśli krzesła do pokoju profesorów, z którego je przynieśli i odeszli każdy do swoich obowiązków, tak jakby to co przed chwilą usłyszeli było czymś zwykłym, normalnym, codziennym...

... a ja mam nadzieję, że Zita nigdy się nie dowie za ile Tata chciał Ją sprzedać...

wtorek, 17 marca 2015

Matanga ti velo- Święto roweru!!!




Matanga ti velo- Święto roweru!!!

Dobrze mieć dziadka, a czasem warto mieć ich nawet kilku, od przybytku głowa nie boli;-D

                Niedawno, choć czas tak szybko biegnie, że nie wiem czy można powiedzieć, że „nie dawno”... byłam w Kamerunie na zakupach, bo nasze RCA-ńskie galerie handlowe ostatnio nie mają zbyt dużego wyboru i jednym z zakupów, których dokonałam był ROWER!!! a sponsorem Dziadek;-D
Historia kupowania roweru jest długa i skomplikowana, albo właściwie taka zwyczajna, codzienna na miarę  Afryki...

Raczej nie mam żydowskich korzeni, a najlepszym na to dowodem jest to, że nie umiem się targować i pewnie gdyby nie Brat Łukasz- Marianin to wróciłabym bez roweru, albo z takim, który by się po tygodniu rozleciał....

Zajechaliśmy na parking obok największego w stolicy Kamerunu rynku i jeszcze dobrze nie zdążyliśmy zamknąć samochodu, a już kilku chłopców oferowało swoją pomoc, w natychmiastowym znalezieniu każdego poszukiwanego towaru. Oczywiście ich prowizja jest wliczona w cenę produktu;-D
Rzeczywiście rower był na pierwszym straganie do którego nas zaprowadził, ale sprzedawca podał cenę, za którą w normalnych warunkach można by kupić prawie 3 rowery. Mi oczywiście zrobiło się przykro i chciałam odejść, aby szukać w innym miejscu... ale to nie takie proste, bo właśnie w tym momencie zaczyna się to coś co nadaje wyjątkowości afrykańskim zakupom "targowanie o cenę".... Doświadczeni misjonarze mówię, że aby poznać prawdziwą cenę produktu, należy cenę podaną podzielić przez 3 i wówczas jest to suma, która pozwoli tobie nabyć produkt w granicach rozsądku, a sprzedawcy zarobić tyle żeby być zadowolonym sprzedawcą, a nie zadowolonym złodziejem. Inni radzą odchodzić stanowczo od stoiska i wówczas to sam sprzedawca potrafi biec za tobą, aż na parking... i tym razem było tak, że obie te techniki zastosowaliśmy... i rower znalazł się w bagażniku naszego samochodu.... ale to wbrew pozorom nie koniec tego zakupu.... Gdy Łukasz przekręcił już kluczyki w stacyjce pojawił się nasz uprzejmy kolega, który wcześniej wskazał nam stoisko, tym razem z innym rowerem i kilkoma panami, którzy zaczęli mnie przekonywać, że ten który teraz przyprowadzili jest znacznie lepszy i zachęcać do wymiany.... 
Hmy..... oprócz tego, że gołym okiem było widać, że ten, który jest w naszym bagażniku jest znacznie lepszy, potężniejszy i solidniejszy to jest jeszcze jeden kobiecy argument;-D w naszym bagażniku był czerwony rower, a ten który przyprowadzili był niebieski- a ze szczerości muszę przyznać, że nie za bardzo lubię niebieski kolor i nawet hasło, że to kolor Maryjny, że to kolor nieba nie są w stanie mnie przekonać i zmienić gustu;-) 

I tak odjechaliśmy do RCA z CZERWONYM ROWEREM i co się chyba rzadko w handlu zdarza  to klient zyskał ;-D


Szczęśliwym posiadaczem roweru jest Gregoire- syn mojej kucharki Marie, absolwent naszej szkoły, który obecnie uczy się w Liceum, w Bouar, oddalonym od jego wioski o 14 km. Chłopiec lubi się uczyć i przykłada się do tego, jest bardzo zdolny, podczas ostatnich egzaminów był pierwszy w klasie. Ma bardzo dobre serce, potrafi przyjść po szkole i zapytać czy nie potrzebuję pomocy. Zawsze uśmiechnięty, energiczny, szczery. Jego Tata został zabity przez Selekę, starsza siostra zmarła na malarię, a Mama przygarnęła do ich domu Virginie, małą dziewczynkę, której rodzice przeprowadzili się do wioski tuż przed tym jak przyszła na świat. Jej mama zmarła przy porodzie, a Tata przestraszył się i uciekł, mieszkali w wiosce zaledwie kilka dni i nikt nie znał ich rodziny, aby powierzyć maleńką ich opiece...

Marie mama Gregoira, przyszła do mnie tego samego dnia, którego jej syn odebrał rower prosząc o mały "Avance" ( zaliczka na poczet przyszłej wypłaty). Warto jest zapytać na co potrzebują tych pieniędzy bo czasem, można znaleźć to i owo w szkolnym magazynie, więc zapytałam.
Odpowiedź Marie była tą z serii najmniej spodziewanych:
-Bo chcę wyprawić gościnę.
-A z okazji jakiego święta?
-Bo mój syn dostał rower i chcę się podzielić tą radością z sąsiadkami...
Znacie za pewne już jedną panią, która gdy zgubiła maleńką drachmę, wymiotła całą izbę, mimo że miała 9 innych i gdy ją odnalazła zaprosiła sąsiadki by podzielić się radością...
To jest życie Słowem Bożym na co dzień  i kto tu komu głosi Ewangelię??

czwartek, 5 lutego 2015

To co najważniejsze....

W ubiegłym tygodniu jeden z moich nauczycieli, miał wizytę u lekarza i poprosił o zastępstwo koleżeńskie... Ja przyszłam do klasy CE1 na lekcję plastyki i przy całym zamieszaniu ubiegłego tygodnia, nie miałam czasu wyszukać jakiegoś ambitnego tematu, realizowanego w jakiejś oryginalnej technice, więc skorzystałam ze standardów.
Zadałam temat: RODZINA!
Większość dzieci zaczęła liczyć na palcach ile osób musi narysować, niektórzy od razu przystąpili do dzieła, tylko Robert chwycił się za głowę, posmutniał i powiedział:
-MAWA TI MBI! (Oj ja biedny!)
-Robert, co się stało?
-Plastyka trwa tylko pół godziny, a nas w domu jest 24 i nie zdążę wszystkich narysować, a co dopiero pokolorować...
-Nic się nie martw, będziesz mógł dokończyć na następnych zajęciach...
I od razu uśmiech wrócił na jego twarz!

Nie jest biedny dlatego, że czasem nie wystarczy dla niego jedzenia, nie jest biedny dlatego, że z dwoma młodszymi braćmi ma na spółkę jedne buty, które  już go trochę cisną, jest biedny, bo może z braku czasu pominąć kogoś, kto jest dla niego Najbliższy, Najważniejszy... I to jest BOŻE MYŚLENIE....


piątek, 30 stycznia 2015

"...najważniejsze tak prędkie że nagle się staje...."

"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą..."

Chyba nikomu nie jest obcy ten cytat z wiersza ks. Jana Twardowskiego i chyba nikt nie może powiedzieć, że temat śmierci jest mu obojętny...
"Ludzie odchodzą szybko" i jak jeszcze?? 
Czasami odchodzą po cichu, a czasami w wielkim szumie.... czasami odchodzą samotni, a czasami otoczeni bliskimi, czasami odchodzą we śnie, czasami w chwili w której się najmniej spodziewają, nagle... czasami przygotowani oczekują na śmierć, ale tak właściwie czy to na nią oczekują... nie sądzę...

Od kiedy przyjechałam do Afryki, zastanawiałam się czy jest coś, czym różni się śmierć w Europie od tej w Afryce i odpowiedź którą znalazłam, ciągle jeszcze nie jest pełna, a może po prostu mnie nie satysfakcjonuje.... nie wiem... Jest chyba taka sama z drobną tylko różnicą, w Europie, w krajach, w których rozwój nauki i techniki jest bardziej zaawansowany, czasem można na chwilę "oszukać" śmierć, albo "poprosić" żeby jeszcze chwilkę poczekała...u nas nie, przychodzi i ...

"...najważniejsze tak prędkie że nagle się staje...."

NAJWAŻNIEJSZE- spotkanie, wyczekiwane przez całe życie, droga, która wiedzie do bram NIEBA....


We wtorek przyszła po Tatianę... uczennicę naszej szkoły... Tatiana miała 13 lat, chodziła do przedostatniej klasy, mieszkała w pobliskiej wiosce, była jedyną dziewczynką w domu, pozostali to chłopcy, była tancerką i należała również do Legionu Maryi... Przyszła w czwartek, zwolnić się z lekcji, bo nie czuła się najlepiej, w niedzielę trafiła do szpitala... w poniedziałek byłam u Niej z cukierkami... we wtorek rano była u Niej śmierć... Jeden z nauczycieli pojechał do wioski zapytać o której będzie pogrzeb.... Potem wspólna modlitwa z uczniami... Katecheza w każdej klasie o życiu wiecznym, o niebie, o przyjaźni dla której śmierć nie jest granicą i... W południe przyszli Jej Bracia zaprosić na pogrzeb... Tradycyjnie zanosi się rodzinie zmarłego jakieś wsparcie, trochę cukru, ryżu, drewno do kuchni... Poszliśmy z najstarszymi uczniami... leżała w swoim łóżku, w swojej chustce Legionerskiej, przy łóżku stała trumna, pusta, z kłódką, taką jaką się drzwi zamyka, bo przecież to były drzwi, które zamykały się na ziemi a otwierały w niebie.... Włożyłam Jej do trumny różaniec... Wyszliśmy na dwór, z jednej strony trumny siedziała Mama domu chleba, z drugiej mama domu słowa, domu mądrości... 

Tuż przed zamknięciem trumny Mama prosiła:

-Zrób mi zdjęcie z moją Córką, nie mam Jej zdjęcia.
-Dam Ci zdjęcia, które mam w szkole.
-Ale ja chcę mieć zdjęcie z Nią, chociaż teraz...
Zrobiłam...

Potem Mama powiedziała...
-Mo kiri ndzoni, molenge ti mbi, na da ti Baba Nzapa... (Wracaj dobrze, dziecko moje, do domu Boga Ojca)...
I zamknęli trumnę, katechista opowiedział historię życia sakramentalnego i zaangażowania Tatiany w życie parafii, poprosił moich uczniów o poprowadzenie modlitwy i ...... 

 "...żeby widzieć na prawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć..."
WSTAWIAJ SIĘ ZA NAMI!

piątek, 12 grudnia 2014

Wzruszyło was kiedyś 5 zł?




Mnie dzisiaj po raz pierwszy, choć muszę przyznać, że od jakiegoś czasu darzę tę monetę pewnym sentymentem. A mianowicie bliska mojemu sercu Osoba, zaczęła zbierać 5- złotówki, które dostawała w sklepach jako resztę z zakupów, albo, które pojawiały się w jej portfelu przy innych okolicznościach. Odkładała, a gdy uzbierała się niezła sumka wykorzystywała je na coś wyjątkowego i tak też zwiedziła kawałek świata, nabyła kilka rzeczy, którymi cieszy się do dzisiaj.... Przy pewnej okazji podzieliła się z moją Mamą tym pomysłem... a Mama z nami... i tak też "dzięki tym monetom", jestem zaszczepiona na kilka tropikalnych chorób i mam piękną górską kurtkę;-)
Ale wróćmy do pytania.... Dzisiaj rano Ksiądz Augustino przywiózł mi 8 paczek, które przyleciały samolotem wojskowym, paczek z prezentami dla moich dzieci.... za niektóre nie wiem nawet komu dziękować.... Bóg wie.... i tak nie mając czasu na nic, jak to w przedświątecznym ferworze bywa dostaliśmy jeszcze jedno dodatkowe zadanie, rozpakować kartony.... Z moimi pomocnikami bywa to trudne, zwłaszcza segregacja, bo Oni zamiast szybko ogarnąć każdą rzecz na swoje miejsce, oglądają podziwiają, zachwycają się i jeszcze wiele innych pozytywnych uczuć towarzyszy tej pracy, która potrafi się ciągnąć w nieskończoność... ale nieskończoność pełna radości jest przecież celem naszego życia....;-) Tym razem było jeszcze trudniej, bo dostaliśmy 2 kartony przepięknych książek, a zachwyt towarzyszył przekładaniu każdej kolorowej kartki z osobna.... Gdy dotarliśmy do pudełka z plecakami w jednym z nich znalazłam dwie pięciozłotówki.... czyli w przeliczeniu na euro, 2,5 E, w przeliczeniu na nasze cfa 1,650, a w przeliczeniu na ŻYCIE: 16 chlebów, albo leczenie na malarię dla jednego dziecka, 1,5 kuwety manioku, czyli jedzenie dla jednej wielodzietnej rodziny na 3 dni, albo 1,5 litra benzyny, albo jedne porządniejsze klapki, albo 16 zeszytów...
Kochani dziękuję za każdy grosz.... w przeliczeniu na życie to.... NIEBO!